top of page

Blog

Trochę o mnie. Trochę o mojej pracy. Miejsca, które podziwiam. Sytuacje, których nie podziwiam. Ludzie, których spotykam i dużo tego, co siedzi we mnie. 

Szukając miłości, czyli sprawa z "Dupy strony".

Jest taka aplikacja randkowa, która się nazywa "Grindr" - to dla tych, którzy tematu nie znają, a zwłaszcza dla kobiet, które z oczywistych przyczyn nie mają interesu tam wchodzić. Dlaczego? Otóż przede wszystkim dlatego, że owego "interesu" nie mają ;-) 
Jest to aplikacja dla gejów i mężczyzn biseksualnych - oraz, że tak dyplomatycznie napiszę - pochodnych. Spektrum jest szerokie. 
Zakładając tam profil najczęściej oznacza się cel obecności tamże. Radka, szukanie znajomych, sex, pisanie. Wielu facetów niczego nie zaznacza wychodząc najpewniej z założenia, że i tak nikt tego nie czyta. W czasach, w których słowo pisane przegrywa z każdym obrazem niewielu decyduje się na zachowanie tak starodawnej formy jaką jest komunikacja słowem. Obraz, a konkretnie zdjęcie znaczy więcej. Nie ma się czemu dziwić. Chłopy są wzrokowcami i najpierw oceniają towar jak na ryneczku Lidla, dopiero później zastanawiają się, czy rzeczony "towar" ma cokolwiek do powiedzenia. Jeśli szukają na sex - to obiekt westchnień nie musi mieć do powiedzenia nic. Nie o to wszak chodzi. Po co psuć ewentualny nastrój gadaniem. Nawet jeśli "towar" mówi do rzeczy, to akurat ten element ciała powinien mieć zajęty czymś innym. Słowo jest przereklamowane. Podobnie jak jakakolwiek kultura. Zdaniem wielu nie wchodzisz na ten portal żeby być kulturalnym, tylko po to, aby uzyskać to, po co się tam wlazło. Ja to serio rozumiem. Żyjemy w świecie szybkiej konsumpcji. Życie randkowe często staje się supermarketem. Wchodzisz, wybierasz towar, konsumujesz, wychodzisz. Najadłeś się na moment. Potem sobie w rozmowach ze znajomymi pogadasz o tym jak to społeczność gejowska nisko upadła, jak pozbawiona jest celów wyższych. Samemu dokładając cegiełkę do tego, aby tak nas postrzegano. Abyś sam ją taką widział. 
Zaskakującymi zjawiskami dla mnie są Ci, którzy wchodzą tam z mocnym postanowieniem znalezienia miłości. Oczywiście nie ma w tym nic złego i z całego serca kciuki trzymam. Zaskakującym jest wrzucenie jako zdjęcia profilowego ich własnej dupy. Hmm…
Niezmiennie mnie to zadziwia. No ja rozumiem, że poszukiwanie miłości przyjmuje różne formy i każdy swój sposób znajdzie, ale serio zdjęcie dupy ma przekonać potencjalnych zainteresowanych o szczerości Twoich intencji? Chyba, że Twoim sposobem na znalezienie miłości jest rozpoczęcie znajomości od przysłowiowej "dupy strony". Wtedy tak! nie gwarantuję, nawet ba! Szczerze wątpię aby się to udało. Dupa daje jednak jasny komunikat o chęci ewentualnego spożycia. Myślę, że już kotek byłby lepszy, chociaż wali infantylnością na kilometr i człowiek się zastanawia, czy to wyraz fetyszu, dewiacji, czy osoba definiuje się jako kotek. Pieski już widziałem i nie mam na myśli naszych czworonożnych braci mniejszych. 
Tak, założyłem profil na "Grindr" jakiś czas temu. Wlazłem z ciekawości, z nudy, z samotności. Za pierwszym podejściem wytrzymałem 15 minut! Takiego Muppet Show nie przeżyłem dawno. Pierwsza wiadomość...
"Cze! Co tam?" - Zdurniałem szczerze mówiąc. Pytanie pierwsze, co znaczy "cze!" Zakładam, że "cześć". Kuźwa Panowie, co Wy robicie z tym zaoszczędzonym czasem, który zyskujecie w wyniku skracania słów? Skoro tak zapierdzielacie z komunikacją, to czy we wszystkim jesteście tacy szybcy? To nie wróży nic dobrego. Ale dalej. Człon drugi pytania, czyli "co tam? Znowu z mojej strony zwiecha, bo nie wiem, czy pyta o dzień tygodnia, czy co u mnie, czy co słychać tam, czyli tu. Czyli gdzie? Odpowiedziałem, że wtorek i mnie koleś zablokował. Zdurniałem, nie wiem, może u niego była środa. Dobra! Wytrwam. Napisałem do faceta. Dobrze mu z oczu patrzy. 
Ja - Cześć, fajny opis. Fajnie, że poświęciłeś czas i skrobnąłeś jednak kilka słów. 
On - I tak nikt tego nie czyta.
Ja - No jednak tak. Ja przeczytałem.
On - To wszystko nie ma sensu. Tutaj chodzi wszystkim tylko o sex! 
Ja - Nie wszystkim. Chyba nie warto wkładać wszystkich do jednego worka. 
On - Jesteś aktywny, czy pasywny? 
I chuj...
Siedzisz i się zastanawiasz, gdzie ja kurwa popełniłem błąd w komunikacji? 
Nie chcąc się natychmiast zabić postanowiłem opuścić to miejsce i zorganizować sobie psychiczny detoks. 
Nie wiem, co jest ze mną nie tak? Czy ja się zrobiłem za stary na randkowanie online? Czy przestałem rozumieć potrzeby innych ludzi? Zaznaczam, że podmiot średnio liryczny w punkcie "cel" miał wpisane "LTR". Wyjaśniam znaczenie -  Skrót "LTR" w kontekście randek i aplikacji randkowych oznacza "Long Term Relationship", czyli długotrwały związek. Używany jest do określenia osoby szukającej poważnej, długoterminowej relacji, w przeciwieństwie do krótkotrwałych czy niezobowiązujących spotkań. Czyli po chłopsku jednak nie z "dupy strony".
Chyba, że takie przeskakiwanie na konkretne pytanie ma za zadanie na wejściu zweryfikować konkretnego kandydata na męża. Po co poświęcać jakikolwiek czas na pytania z głębszym sensem, skoro rzeczony okaże się aktywny w łóżku, a on akurat szuka pasywnego. Problem jednak drodzy Panowie polega na tym, że pytanie o tak osobistą kwestię w drugim zdaniu jest zwyczajnie pozbawione klasy. Świadczy o braku kultury, wyczucia i jest zwyczajnie prostackie. Piszę w kontekście tych, którzy nie mają zdjęć dupy na profilowym i neonów skierowanych na słowo "FUN". 
No nie napawa mnie optymizmem przyszłość naszej społeczności. 
Powoli stajemy się zwierzętami, które wychodzą na żer wyłącznie w celu upolowania zdobyczy na jeden raz. Zabezpieczenia potrzeby tu i teraz. Tylko po co to całe pierdolenie później, że doskwiera samotność, że tak brakuje kogoś obok, że tyle byście dali za to, żeby móc się do kogoś przytulić. Nagle stuka Wam 50, a dodam, że w świecie gejowskim to już jest zaawansowana emerytura i dochodzi do Was smutna prawda o tym, że na pobzykanie w kolejnym odcinku szanse się raptownie zmniejszyły, a dookoła Was częściej pojawiać się będą desperaci, albo dzieciaki lat 18, które szukają "tatusia", albo sponsora. Wszyscy sensowni faceci są już od dawna w związkach, albo nie mając siły na walkę z wiatrakami postawili na samotne, spokojne życie pozbawione tak wyszukanych pytań jak to "Czy się ruchasz, czy trza z Tobą chodzić?".  
Pozostaje jednak pytanie, gdzie w takim razie szukać tej całej miłości? Prawdopodobieństwo potknięcia się o nią na ulicy jest raczej niewielkie. Chyba, że zaczniemy podkładać nogę każdemu facetowi, który wpadnie nam w oko. Grozi to jednak wpierdolem, uzasadnionym pozwem i nie jest szczególnie romantyczne. Odradzam. 
Chyba jednak najlepszym wyjściem jest posiadanie nadziei, a że ta podobno góry przenosi, może przeniesie obiekt ewentualnych uczuć gdzieś w Wasze pobliże. Może ta miłość już od dawna jest w Waszym bliskim otoczeniu, może nawet codziennie mijacie ją na ulicy. Może to człowiek, którego już znacie, na którego pomoc możecie zawsze liczyć, może to Wasz przyjaciel? 
Może los szykuje dla Was coś tak wspaniałego, że siła tej niespodziewanej emocji zmiecie absolutnie wszystkie obawy.
Nadzieja. Cóż. Ja pielęgnuję ją w sobie od jakiegoś czasu i pozwala mi wierzyć w rzeczy niemożliwe. 
Wiele rzeczy w moim życiu wydawało się niemożliwymi, a jednak się stały. 
Może i miłość się stanie...

ca9cf346-6c83-40f0-9491-b8149dfe9dec-1_all_23677.jpg

Serce nie sługa. Mózg nie komputer...

Nie ja pierwszy i z pewnością nie ostatni, nie potrafię dojść do porozumienia z tymi dwoma organami. Niby jedno ciało, ten sam system nerwowy, a żyją własnym życiem nie zwracając kompletnie uwagi na roszczenia, pretensje, czy podszepty tego drugiego. Nie mam odwagi nazwać tych momentów rozdarciem. Chociaż może i tak właśnie powinienem je nazwać. Chociaż bardziej mi pasuje słowo -  rozdupcenie. 
Mam 45 lat i serio czasem mam wrażenie, że w kwestii miłości nie nauczyłem się niczego. Jestem jak ta tępa dzida, która już dostała po dupie nie raz, nie dwa, a dalej brnie w napierdzielające czerwonymi lampkami sytuację, a potem zesrała się bida i płaczę. Dlaczego mnie akurat to spotyka? Dlaczego on mnie nie chciał? Dlaczego nawet ptaki już na mnie nie srają? 
Spotkałem ostatnio człowieka, z którym przez moment coś mnie łączyło. Z mojej strony coś prawdziwego, głębokiego i miałem nadzieję, że w perspektywie czasu przerodzi się to w coś trwałego. Coś ważnego. Spojrzałem na niego przez ułamek sekundy tamtymi oczyma. Obrazy minionych chwil spadały na mnie szybciej niż promocje w supermarkecie i prawdę mówiąc na moment brakło mi powietrza. Nie dość, że tępa dzida, to jeszcze słaba - pomyślałem. 
Czym to wszystko było dla niego? Nie wiem. Zadawałem sobie to pytanie pierdyliard razy i nadal nie znam na to pytanie odpowiedzi. Nigdy mi tego nie wyjaśnił. Nie usiadł obok mnie i nie zadał sobie tego trudu. Po prostu ze mnie zrezygnował. Pozostawiając w stanie wspomnianego rozdupcenia. 
Oczywiście pierwszą myślą było to, że nie spełniłem oczekiwań. Nie dźwignąłem, albo okazałem się nie taki, jaki miałem się okazać. Problem jednak polega na tym, że ja nie zostałem poinformowany o tym, jaki mam być. Więc byłem sobą. Często to bycie sobą nie wystarczy.
Ale do brzegu...
Zapadł wieczór. Zrobiłem dzbanek herbaty, zapaliłem świeczki i postanowiłem rzeczone spotkanie w głowie przerobić. Jakoś to przepracować.

Lepiej teraz, niż na kolejnej terapii - wiadomo. 
Postanowiłem skorzystać z głowy, czyli z niczego ;-) i posłuchać rozumu, który napierd...ł hasłami w stylu "Dobrze się stało". "Dzieliła Was emocjonalna przepaść". "Nigdy nie był dla Ciebie wystarczająco ciepły". "Wszystkie orgazmy udawałeś" - Taaaaaa! W męskim przypadku nie jest to możliwe. "Od początku czułeś, że szczerości w tym nie ma". "Byłeś na teście, którego nie zaliczyłeś". "Masz 45 lat i trzymaj kurwa poziom".

Mózg mnie ratował. Za to serce! 
"Znowu poczułeś jego zapach". "Ten głos". "Przez moment poczułeś jego pocałunek na swoim karku" - wspomnienie w sensie, bo o całowaniu mowy nie ma.!"Kryste Panie, jakie On ma dłonie"...I tak dalej. I tak dalej...Do obrzygania. 
Nagle mnie olśniło. Może Wy się po ludzku rozminęliście? Może zwyczajnie jesteście na innych etapach swojego życia? Może to jednak nie jest czyjaś wina? Może on jest tak poturbowany, że się przestraszył? Może to na niego też spadło i nie wiedział jak uciec przed czymś, co zaczęło go pochłaniać. Zaczęło jakoś nad nim dominować? Wiem, że trafiał na złych facetów. No na dupków strasznych - tak twierdził. Więc na koniec sam okazał się skończonym dupkiem. To nie jego wina, To się organicznie zadziało. Podświadomie szukał kolejnego dupka, który będzie go olewał, wykorzystywał, manipulował nim i wpędzał w wieczne poczucie winy, a poznał kogoś zupełnie innego. Zwykłego faceta, dla którego spędzenie z nim czasu na kanapie znaczyło więcej, niż kolejna kolacja w fancy restauracji i na którym żadne Gucci i Diory nie robią już od dawna wrażenia. Kogoś, przy kim mógł być smutny, zagubiony, mógł mieć focha na cały beznadziejny świat, a ten ktoś na poprawę mu humoru robił jego ulubioną sałatkę Cezar... 
Dla każdego, kto z uwagą przeczytał ostatnich kilka linijek jest absolutnie jasne, że właśnie w tej chwili moje serce i mózg toczą walkę na argumenty...
I tak do zrzygania - parafrazując Adriannę Borek ze skeczu "Miss Ziemi Płockiej"  :-) 

ca9cf346-6c83-40f0-9491-b8149dfe9dec-1_all_22448.png

Cała ta miłość, czyli randkowanie po 40!

Tak faktycznie to po 45!

Szczerze nie wiem, kiedy to się stało. W sensie wieku. Pamiętam siebie z trzepaka przed domem. Pamiętam zapach pastowanej podłogi w moim rodzinnym domu, a zamieszkaliśmy tam kiedy miałem chyba 3 lata. To mieszkanie wydawało mi się ogromne. Wszystko było duże, wielkie i w jakiś sposób magiczne. Dziedziniec przed kamienicą. Balkon dzielony z sąsiadami, strych na który nie wolno mi było wchodzić. Wiele wciąż pamiętam, a przecież dzielą mnie od tych uczuć dekady. Nie czuję się stary. Wciąż młody, na początku swojego życia. Gdzieś w środku nadal czuję się dzieciakiem, a przecież dorosłość zapukała do mnie bardzo wcześnie. W sensie wcześnie musiałem sam o siebie zadbać. Na siebie zarobić, w wielu przypadkach sam siebie wychowywać. Samemu sobie wiele tłumaczyć. Ojca niemal nie było, a jak był to był pijany. Mama? Wciąż zapracowana, nieszczęśliwa i z wiecznym uczuciem bezsilności w oczach. Do czasu rozejścia się moich rodziców odczuwałem niemal wyłącznie stres. To zaburzyło moją pewność siebie. Również w relacjach z innymi. To się przekłada na dorosłe życie, czy nam się podoba, czy nie. Ta niepewności towarzyszy nam zawsze. Jeden z takich towarzyszy, których nie chcemy, ale są. Jak ZUS ;-) 
Mam za sobą dwa wieloletnie związki i jeden krótszy. Romansów między nimi nie liczę. Kto ich nie miał? Nawet jeśli trwały weekend, czy jedną noc. Czegoś potrzebowaliśmy, ktoś też. Daliśmy sobie to, czego akurat było nam wtedy trzeba. Bez pretensji, oczekiwań, obietnic. Bez wielkich słów.

Wydawało mi się, że w dorosłym życiu będę szukał kogoś na kształt Ojca. Kogoś, kto mi tę pustkę wypełni. Stało się inaczej. To na ogół ja byłem tą stroną o silniejszym charakterze. Tym typem decydującym, może trochę dominującym. Motorem do zmian, rozwoju i pójścia gdzieś dalej. 
Wiecie, taka rola w perspektywie czasu jest mocno męcząca. Człowiek by zwyczajnie chciał oddać w drugie ręce ster. Pozwolić się poprowadzić. Dać się sobą zaopiekować. Pomimo tego silniejszego charakteru niezmiennie potrzebowałem jednego - pewności i poczucia bezpieczeństwa. To w sumie dwie rzeczy, ale nierozerwalnie łączę je w jedno. Jak ktoś mnie tego poczucia bezpieczeństwa pozbawiał, to ja się zwyczajnie zaczynałem gubić. Irracjonalnie zaczynałem szukać tego gdzieś indziej, albo uciekałem w samotność bo w niej czułem się bezpieczniej o tyle, że tę samotność umiałem kontrolować.

Jak jest teraz? Hmm… Na pewno przestałem szukać "idealnego" faceta. Już jakiś czas temu wyleczyłem się z przeświadczenia, że ma być taki, a taki. Mieć brązowe oczy, niski baryton i chodzić w za dużych swetrach. Nie musi być super silny, mieć wspaniałych mięśni i robić za mojego emocjonalnego bodyguarda. Z tego już wyrosłem. Teraz najważniejsze jest partnerstwo i to jak się przy nim czuję chodząc w dresie, albo nago. To nie miejsce staje się dla mnie domem, to ten właściwy mężczyzna się nim staje. Domem, partnerem, kochankiem, przyjacielem i spowiednikiem. Kimś, kto daje mi pewność, uczucie przynależności. Świadomość, że to przy nim jest moje miejsce. Bardzo o to trudno. I coś w tym jest, że im starsi się stajemy, tym trudniej nam znaleźć kogoś, kto te w sumie podstawowe potrzeby spełni. Do tego dochodzą nasze lęki, kompleksy, złe doświadczenia. Cały ten plecak, który dźwigamy ze sobą całe życie. Dziesiątki nieprzepracowanych traum. Obawy. Często tak głośne, że zagłuszają zdrowy rozsądek. Jeden pojawiający się problem. Jedno odstępstwo od ułożonego w głowie planu, czy wizji i w popłochu zaczynamy uciekać, bo ilość czerwonych lampek napierdziela nam w mózgu krzycząc i zmuszając nas do natychmiastowej ewakuacji. Nawet o tym nie gadamy. Nogi za pas i ciao! To nie Ty! 
Boże, ale to głupie, niedojrzałe i kaleczące nas od środka. Sami sobie utrudniamy życie, pozbawiamy się szans. Potem jest płacz, zgrzytanie zębami i patrzenie na swój pesel z przeświadczeniem, że najlepsze to my już mamy za sobą i teraz zostaną nam ciała zdobyte na jeden raz. W najlepszym razie oczywiście, bo i o to z wiekiem trudniej.

Cóż Panie, Panowie. W obecnej rzeczywistości kult młodości, piękna i świeżości tak nam oczy zamydlił, że przestaliśmy zwracać uwagę na to, co naprawdę ma znaczenie. Na serce. 
Sam popełniłem ten błąd nie raz, nie dwa. Byłem tak głupio powierzchowny, że samego siebie mi żal. W sensie mojej własnej głupoty. Smutne.
Wiecie czego tak naprawdę bym chciał? Spotkać tego faceta, spojrzeć mu w oczy i w tych oczach zobaczyć dom. Pewność, że niezależnie od wszystkiego będzie obok mnie. Kiedy będę stary, koszmarnie sfrustrowany, albo namolny, upierdliwy, bez energii i zły na to wszystko, co mi w życiu nie wyszło (czyli na siebie). Będzie mnie trzymał za rękę i powtarzał, że to wszystko jest tylko przez moment, że w ogólnym rozrachunku to wszystko są pierdoły, bo najważniejszą rzecz na świecie mamy. Mamy siebie i to, co się na nas składa. Wspomnienia. Wtulenia. Wspólny śmiech. Przestrzeń, którą obaj nazywamy domem. Miejsca, które widzieliśmy razem i tak samo zapamiętamy. Muzykę, przy której się kochaliśmy, albo ludzi i zwierzęta, które nazywamy rodziną. 
Jeśli do tego wszystkiego będzie wyższy niż ja, będzie miał niski - ciepły głos. Będzie nosił za duże swetry, w które się będę jesienią chował. Jeśli sam jego widok, albo poczucie jego zapachu będzie sprawiać, że moje logiczne myślenie wyłączy się pod naporem pożądania, to ja już serio niczego więcej nie potrzebuję. Pojadę za nim na koniec świata i będę uprawiał ryż, jeśli go to uszczęśliwi, albo wyjedziemy na Wybrzeże Adriatyku i będziemy obaj żyli tą naszą prostą miłością wpierdzielając w kółko zupki chińskie. 

1000104003.jpg

Muzyka?

Nigdy nie uważałem się za kogoś specjalnego. Nie stworzyłem leku na raka, nie wynalazłem szczepionki na polio, ani nie uratowałem świata przed globalnym ociepleniem. Nie mam specjalnych (unikalnych) talentów, ani umiejętności. Zwykły facet, który nigdy nie miał w życiu łatwo. Duża rodzina, w pewnym momencie życia roztrzaskała się o własne problemy i zwyczajnie się podzieliła. Dla naszego pokolenia to raczej norma. To był w Polsce trudny czas przemian. Nasi rodzice też łatwo nie mieli. Nikogo nie usprawiedliwiam. Staram się zrozumieć. Może popatrzeć na to wszystko z ich perspektywy.

Dość wcześnie pojawiła się w moim życiu muzyka. Miałem to szczęście, że rodzice słuchali dobrej. Ojciec Pink Floyd, Wilki, trochę rocka. Mama Queen, Houston. Jak sama mówiła słucha "głosów". Może przejąłem to od niej.

Głos miał dla mnie zawsze największą wartość. Do dzisiaj mi tak zostało. Mogę go spokojnie nazwać swego rodzaju "fetyszem". Nie mylić proszę z seksualnym znaczeniem słowa "fetysz". Pewnie dlatego zacząłem śpiewać.

Będąc otoczonym muzyką i będąc do tego chłopakiem wysoce wrażliwym, przyjąłem tę muzykę jako własną formę wyrazu. Mój własny sposób na komunikację ze światem. Słyszałem w sobie dźwięki na długo przed tym, zanim je z siebie wydobyłem.

Pamiętam, że Mama opowiadała mi pewną historię związaną z momentem moich narodzin. Powtarzała "Nie było Cię dobrze widać, a już Cię słyszałam. Darłeś się strasznie i lekarz, który odbierał poród powiedział, że albo będziesz politykiem, albo śpiewakiem".

Cóż, widać lekarz, pomijając biegłość w sztuce przyjmowania porodów, miał również biegłość w przewidywaniu przyszłości... :-) 

ca9cf346-6c83-40f0-9491-b8149dfe9dec-1_all_24846.jpg

Po co mi Blog?

Postanowiłem go pisać z kilku powodów. 

Dużo się dookoła mnie dzieje. Dużo przeżywam, widzę, słyszę i czuję. Czasem opisanie tego nie mieści się w kilku zdaniach na facebooku, albo instagramie. Nie każdy też lubi czytać długie posty. To zrozumiałe. Mamy mało czasu na własne życie, a co dopiero na poświęcanie swojego czasu na czytanie o życiu innych. Nie zamierzam się specjalnie narzucać. Zakładam, że będzie tu zaglądał ktoś, kto znajdzie dla mnie czas. Może coś z tego co wyczyta mu pomoże. Może pomoże też lepiej poznać mnie. Trzeba pamiętać, że to, co słyszymy o innych od innych jest na ogół opinią, a nie faktem. Dobrze się skupić na tych drugich. Może nie da nam to odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania, ale może nam dać coś ważniejszego - perspektywę! 

1000103420.jpg

Ale czemu tak?

No, a jak ma być?

Chyba każdy logicznie myślący człowiek, mający chociażby minimalne pojęcie o mediach wie, że człowiek przed kamerą, czy przed aparatem wygląda na maksimum swoich możliwości. Zdjęcia w internecie, na plakatach, na okładkach, mają raczej mało wspólnego z rzeczywistością. Widzieliście kiedyś swoją kobietę, swojego faceta rano? Włosy jak po podłączeniu pod 220, ślina kapie, śpiochy w oczach. Ja wyglądam tak, że nawet Tośka (moja kotka) czasem się zastanawia, co tu robi ten koleś? Aha, daje żreć i sprząta kuwetę. spoko - może zostać. 
Trochę poważniej. Od naszego codziennego wizerunku, do okładki nie tylko droga daleka, ale i dość trudna. Po pierwsze do publikacji wybiera się zawsze najlepsze ujęcia. Idealne światło, make-up, stylizacja. Oko profesjonalnego fotografa potrafi wydobyć z modela/modelki coś tak nieprawdopodobnego, ten szczególny element urody, że często właściciele rzeczonej są w szoku. Ja jestem stale. 
To, co dla Was jest kompleksem, dla innych jest kwintesencją piękna. Moja szczupłość, postrzegana przeze mnie jako słabość, czy defekt, w rzeczywistości jest moją kartą przetargową. Dlaczego? Dlatego, że nie liczy się ile ważysz, ile masz mięśni i jaki masz wzrost. W fotomodelingu liczy się to, czy jesteś proporcjonalny. Czy Twój typ urody pasuje do kolekcji, reklamowanego produktu, czy wizji specjalistów od marketingu, którzy przecież mają jedno zadanie. Sprzedać produkt. Niezależnie od tego, czy to spodnie, zegarek, czy wizja lepszego życia w domu z basenem. 
Kolejna sprawa to postprodukcja.

Czyli? Idąc za wujkiem Google - to proces obróbki i edycji obrazów cyfrowych po ich wykonaniu, mający na celu poprawę jakości, estetyki i zgodności z zamierzoną wizją artystyczną. Obejmuje szeroki zakres działań, takich jak korekcja kolorów, retusz, usuwanie niedoskonałości, dodawanie efektów specjalnych i przygotowanie zdjęcia do publikacji lub druku. Tak! Często używa się teraz sztucznej inteligencji. Trzeba jednak pamiętać, że owa sztuczna inteligencja też się musi na czymś oprzeć. Mieć kręgosłup. Bazę.
I kolejny ważny element. Fotomodel musi to czuć. Zrozumieć, po co jest w danym miejscu, co ma na sobie, z czym pracuje. Czego oczekuje Fotograf i Klient. Jaki ma być efekt końcowy. Dla mnie osobiście ogromne znaczenie ma również to, do kogo to trafia. Kto jest odbiorcą. Łatwiej mi wtedy "zagrać" przed obiektywem. 
Wiem, że czasem trudno jest ludziom to zrozumieć. W końcu nie muszą tego wiedzieć, zagłębiać się w temat, szukać odpowiedzi. Ludzi na ogół interesuje wyłącznie to, co widzą. Kiedy spotykają mnie na ulicy, a widzieli wcześniej moje zdjęcia, często pytają mnie, dlaczego nie wyglądam dokładnie tak na nich? Otóż dlatego, że chwilowo wypuściłem się w miasto bez fryzjera, makijażysty, bez poprawiającego wygląd światła, w swoich ciuchach, a nie w najnowszej kolekcji od Gucci. 
Obiecałem również sobie, że kiedy spotkam jakiegoś faceta będąc fest wylaszczony, a jakimś sposobem on mnie zobaczy następnego ranka, że tak powiem soute i nie ucieknie z krzykiem, będzie to jasny dla mnie znak, że to ten jedyny! 
Bo wiecie. Jak zacznie mi mówić, że wyglądam dokładnie tak samo jak w reklamie, czy na zdjęciach, to też nie dobrze. Znaczy się ślepy jest ;-) 

1736932034283(1)(1).jpg

Fotomodeling?

Zacznijmy od tego, że nigdy nie planowałem pracy w takiej branży, nie wiążę z nią swojej przyszłości i mam ubaw po pachy kiedy ktoś twierdzi, że moja uroda pomoże mu sprzedać, czy zaprezentować jakiś produkt, miejsce lub wydarzenie. Zrozumcie mnie dobrze - to mega miłe. Trudno jednak chłopakowi z masą kompleksów własnych zaakceptować fakt, że inni tych kompleksów nie widzą. Jestem za niski, zbyt szczupły, noszę na zębach nakładki (bo nie mam super równych). Posiwiałem już w wieku 20 lat i do tego okropnie się garbię. Moja Agentka (święta osoba), wali mnie po plecach na każdej sesji, na której trzeba trzymać pion i powtarza, że jak się nie garbię wyglądam na wysokiego. Wybaczam jej twierdząc, że i tak jest ślepa na jedno oko, więc ma zaburzony sposób patrzenia na mnie. Fotomodeling nie zajmuje mi całego czasu, podobnie jak całego czasu nie zajmuje mi muzyka, kot, czy czytanie. Chociaż każdy z tych elementów jest stale obecny w moim życiu. Podobnie jak moja, często trudna historia, o której od czasu do czasu będę pisał. Nie z racji chęci tłumaczenia czegokolwiek. Bardziej potrzeby zrozumienia, co z czego wynika. Na pewno też tak macie, że jak zaczynacie się zastanawiać nad tym, dlaczego Wasze życie poszło w tę, a nie inną stronę, to w końcu udaje Wam się znaleźć ten konkretny punkt. Miejsce, które doprowadziło Was do Tu i Teraz! 

1000106285.jpg

© 2025 by Hubert Centkowski

bottom of page